Każdy z nas mimo przeciwności wieku, czegoś tam jeszcze zapewne i w ogóle; cały czas pielęgnuje tajemną technikę gamejitsu na swój sposób, jedni przechodzą więcej w rok, drudzy mniej, ważne jednak że płomień gierkowania nie gaśnie. Zapraszam na przegląd ogranych gierek i kilka opinii na ich temat świetnych ludzi, którzy mimo swojego wieku dalej dbają o swoją pasję udowadniając, że nic w przyrodzie nie ginie, bo wybiła 30, bo dzieci na karku, bo żona chce nowe buty, bo gierki są dla dzieci, taki wał kochani!
Growe sesje to mam nadzieję, ale zapewnić nie mogę, cykliczny (wrzucać będę pewnie jak Nintendo gierki w abonamencie) przegląd, do którego również was zapraszam w celu podzielenia się, w co tam szpilacie, co skończyliście ciekawego ostatnimi czasy itd. Nie samą poważnie niepoważną publicystyką człowiek żyje, a opinia na temat gry zawsze jest w cenie, [uwaga!] mogą czasami paść przekleństwa, humorystyczny ton, bądź wylana rozpacz. Jako, że miałem to zrobić już o wiele wcześniej w tym nr będzie trochę większy przedział czasowy brany pod uwagę, następne odcinki postaram się wrzucać częściej, chyba że nikt nie będzie już ogrywał z ekipy gierek, w co nie wierzę.
Adam11
Tytuł kończyłem lata temu wiele razy i dzisiaj dalej Ninja Gaiden 2 daje masę frajdy. Kiczowata fabuła, czasem etapy wydają się jakby niedokończone, ale spełniają swoją funkcje (i jest różnorodnie). Grafika to nic nadzwyczajnego, chyba że mówimy o animacjach postaci i o tym jak się one poruszają, szczególnie w wirze walki, bo te są już z najwyższej półki i w tym aspekcie NG2 nie ma sobie równych. To, co można zrobić z przeciwnikami, którzy napadają nas w ilości dwucyfrowej, to krwawa poezja. Po bitwie zostają tylko odcięte kończyny, głowy i korpusy wrogów, a wszystko to uwalone w czerwonej posoce. Ilość ciosów podporządkowana dziesiątkom broni (z których każda jest ciekawa i warta sprawdzenia), spokojnie mogłaby znaleźć się w dobrej bijatyce. Kombosy, rzuty, reversale – można się tutaj trochę pobawić. Szkoda jedynie, że nie pokuszono się o bardziej skomplikowane mapy ze skrótami niczym w jedynce. Tutaj po prostu przemy do przodu… i zostawiamy za sobą tysiące zmasakrowanych trupów:) Moja ocena 9/10
Super Mario Galaxy 9+/10 Nie ma co się rozpisywać na temat tego klasyka, bo to wręcz synonim gry wideo. Super platformer z masą kreatywnych etapów. Napisze tylko, że przeniesienie tej gry na switcha to rewelka. Gra sprawdza się w trybie przenośnym, jak i tradycyjnym. Która opcja lepsza? Obie tak samo fajne i dobrze jest mieć wybór.
Jana84

– Ładniesza grafika – Inna paleta barw (moim zdaniem gorsza) – Trzy nowe misje wplecione w fabułe dla trzech postaci kobiecych z całkiem fajnymi stylami walki, jednak ich misje odgrywają się w tych samych lokacjach co podstawa. – Kilka nowych broni – Misje do przejścia w sieciowym coopie (nie grałem) – Nowi bossowie (posąg buddy, statua wolności) za to brak (latających smoków i robala w jaskini) – brak giwery do strzelania w wodzie i przeciwników – nie ulepszamy broni za tę samą walutę co kupowanie przedmiotów w sklepiku – Brak bonusów, gdzie walczymy z dużą ilością przeciwników w kręgu – Nielimitowana ilość strzał do łuku i łatwiejsze strzelanie – Lepsza widoczność pod wodą – Mała ilość krwi, a przy dekapitacji zamiast krwi wylatuje jakiś fioletowy dymek. – Mniejsza ilość przeciwników na ekranie – wolniejsze tempo rozgrywki – sporadyczne dogrywanie się obiektów. – zwolnienia animacji i przelatujące fale po ekranie. Jak widać trochę tego jest i moim zdaniem wersja z x360 jest bardziej dopracowana i grało mi się w nią dużo lepiej. Moja ocena dla Ninja Gaiden Sigma 2 to 8+/10


Street of Rage 4 (NS) – Ach te powroty dawnych serii po latach, które okrutnie mnie jarają, a jednocześnie zawsze jestem pełen obaw, że coś pójdzie nie tak i że nie ma takiej mocy aby odtworzyć klimat oryginału. Pierwszego SORa kocham jak członków swojej rodziny, ta gierka jest po prostu kapitalna i mam z nią piękne wspomnienia, podobnie ma się sprawa z dwójką, która jest rewelacyjna, za to trójkę uważam już tylko za bardzo dobrą gierkę bo jest mocno przekombinowana. Jak wypada nowa część? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć, bo wszystko wydaje się jak najbardziej cacy, a gierka ma sporo smaczków i często puszcza oczko do starej gwardii, która zagrywała się w poprzednie części. W SOR 4 powracają znane postacie, zarówno te grywalne jak i przeciwnicy z zestawem swoich klasycznych ruchów, a dodatkowo można odblokować sprity postaci z klasycznych części, co jest dla mnie dużym plusem. Z drugiej strony w samej rozgrywce i klimacie nie czułem za bardzo tego Sora i równie dobrze mogła to być jakaś tam chodzona bijatyka nad czym troszkę ubolewam. Zostaje jeszcze kwestia muzyki, ale zanim do tego przejdę przypomnę tylko że w latach 90 kumplowałem się z Yuzo i razem z pomocą MTV tworzyliśmy muzykę do tej zacnej serii, później jednak nasze drogi się rozeszły i przez lata nie utrzymywaliśmy kontaktu. Aż pewnego dnia zadzwonił w nocy telefon i usłyszałem pijanego i zaryczanego Yuzo Koshiro, który wyjaśnił mi że powstaje nowa część Street of Rage, a on sam nie ma weny do muzyki bo już dawno wypadł z formy.
Powróciły wspomnienia, nawet uroniłem łezkę, ale później przypomniałem sobie jak to wspólnie okradaliśmy różnych artystów i stanowczo odpowiedziałem. Wiesz co Yuzo. Co? A weź spierdalaj do posejdona jebany złodzieju. I tak o to w całym SOR4 pojawiły się tylko trzy kawałki tego słynnego artysty, bo na więcej nie starczyło mu talentu i odwagi. Gierka ma spoko muzę i czuć, że starała się być podobna do klasycznych części, ale moim zdaniem sporo jej brakuje. SOR4 przeszedłem dwa razy i pograłem trochę przez neta odblokowując kilka postaci i kiedyś pewnie jeszcze do niej powrócę, bo gierka jest bardzo dobra jednak do klasyki nie ma startu. 8/10








Terminator: Resistance (PS4) W sumie w skrócie zgadzam się z tym co pisał Jana. Jest to technicznie średnia gra, która spokojnie mogłaby wyjść na PS3. Stara się czerpać inspiracje z innych gier – dużo zbieractwa pod crafting, “ultrawizja” pokazująca przeciwników przez ściany. I choć crafting i świetnie wpasowuje się w realia zniszczonego świata i walki o każdego przydatnego śmiecia z ktorego można coś stworzyć to szybko (przynajmniej na normalu) staje się bezużytczny. Leczących apteczek miałem zwykle aż nadto. A amunicji grubo ponad 1000, a nie oszczędzałem, zabijałem co się dało. Ze sklepu również nie korzystałem bo miałem wszystkiego pod dostatkiem. Jest też drzewko umiejętności, ale mało finezyjne ot zwiększa obrażenia, odporność, ulepsza zdolności hackowania i otwierania zamków. Z tymi dwoma ostatnimi wiążą się akurat fajne minigierki. Otwierałem każdy zamek i hackowałem każdą wieżyczkę – bardzo mocni sprzymierzeńcy. Walka trochę drętwa termiantorzy to zwinnych nie należą, ale swietnie oddawali ruchy znane z filmów. W ogóle ten film do przede wszytkim ukłon w stronę fanów bo świetnie zostały oddane realia postapokaliptycznej rebelii. Umieszczono sporo smaczków dla fanów uniwersum, a i fabuła jest całkiem spoko i bez problemu można by z niej utkać coś lepszego od filmów wydanych po dwójce. Ogółem więc średnia+ gra, która powinna być gratką dla fanów dwóch pierwszych filmów. 7/10
Ori and the Blind Forest (NS) Od premiery czekałem rok aż na horyzoncie pojawi się chociaż wieść o wydaniu pudełkowym. Wciąż cisza więc postanowiłem skorzystać z okazji na eshopie. Gra jest fenomenalna. Na początku urzeka nas klimat i cała otoczka. Z jednej strony jest bajkowo, onirycznie i niewinnie z drugiej mrok, zniszczenie i beznadzieja. Większość zwiedzanych krain utrzymana jest w ciemnych barwach i tylko nasz dzielny Ori jest symbolicznym białym światełkiem niosącym nadzieję na lepsze jutro i odzyskanie harmoni w ślepym lesie. Do tego dochodzi wątek bezmyślnej zemsty z pięknym zakończeniem. To lubię! Niby prosta gierka ale z jakąś tam głębią dla chętnych. Chociaż z drugiej strony nie taka prosta, bo Ori to kawał twardego orzecha. Napisy końcowe zobaczyłem z 380 zgonami na koncie a nie wymaksowałem jeszcze wszystkiego (chociaż to chyba zostawię sobie jako dodatkowa mobilizacja zakupu wydania pudełkowego mam nadzieję kiedyś). Jest dużo ciekawych mechanik jak np. odbijanie się od pocisków przeciwników, szybowanie, zabawy grawitacją czy ciekawe zagadki. Częste zgony są podyktowane bardzo solidnymi, wymagającymi wyzwaniami platformowymi ale też często giniemy by poznać teren albo nauczyć się nowych rzeczy (trochę jak w Limbo) co troche zawyża nasze niepowodzenia. Całość to taka “liniowa metroidvania”. Tzn że nasz fabularny cel jest zawsze oznaczony na mapie i dokładnie wiemy gdzie mamy iść i jaką drogą ale wszelkie odnogi nękają nasz zmysł eksploracji opcjonalnymi znajdźkami. Niemalże każda ściana ućkana jest jakimś sekretem i z ochotą każdą dokładnie liżemy. Jak dla mnie była to zajebista przygoda, piękna grafika, atmosfera, poruszająca muzyka, a wszystko okraszone bluzgami przy platformowych zmaganiach. 9,5/10





Grifter
Army of Two: Devil’s Cartel. Kochaj albo rzuć. Po taktycznej strzelance nie ma najmniejszego śladu, zamiast tego postawiono na arcade’ową młoćkę z punktacją, która zależy od tego jak podejdziesz wroga (strzał w łeb, kosa w ryło, atak z boku i…od tylca; brakuje tylko kręcenia worów). Fragi możesz budować w kolejne comba (x10 max), a jak naładujesz pasek to odpalasz bullet time – jesteś nieśmiertelny, wpadasz w bitewny szał i prujesz rozrywając wrogom cohones i członki wszelakie. Im lepszy jesteś i więcej kasy zdobywasz za przejście misji (49, choć są dość krótkie) i więcej broni możesz kupić. Jeśli kochałeś poprzednie części, ta cię odrzuci, jeśli lubisz odprężającą rozrywkę arcade-style, może ci gra przypadnie do gustu, choć niestety poziom trudności jest banalny, w przeciwieństwie do wcześniejszych części, gdzie momenty mogły dać w kość nawet na Normal. Po przejściu gry odblokowujesz poziom trudności Insane… który jest… wciąż banalny (to nie jest nawet Hardened z CoD, o Veteranie nie wspominam). W porównaniu do Hard, przy którym trzeba się było ostro napocić w jedynce jest banalnie. Ale bawiłem się nieźle. Nawet wbiłem calaka. Nie pokochałem, ale i nie odrzuciłem. 5/10
Transformers: War for Cybertron Nie ma to jak Transy. Wielkie, metalowe, z wielkimi, sterczącymi metalowymi dzidami, laserami, spluwami. I się transują w pojazdy, na których można się bujać aż do trans-orgazmu. Trans-forever 🙂 Kocham Transformersy G1 – mam wszystkie komiksy (no dobra, jednego nie mam) wydane przez TM-Semic, obejrzałem G1 i kilka razy T: The Movie. Kocham tę serię. Szlachetnego Optimusa, pierdolniętego Megatrona, zdradzieckiego Starscreama, ogromnego Omegę Supreme, uroczego Bumblebee czy zawsze gotowego pomagać innym Ratcheta. Tu ich wszystkich znajdziesz. War for Cybertron to całkiem fajny shooter, nieco monotonny na dłuższą metę, ale dla fanów klasyki nie lada gratka. Nawet sobie obejrzałem jeszcze raz The Movie, a później najnowszy NF serial z 2020 roku. Kocham Transy! 7/10
Brutal Legend Otoczka gry, ścieżka dźwiękowa, postaci, design świata – to absolutnie ekstraklasa. Zresztą w niektórych kręgach pozycja jest kultowa (jak zresztą sporo innych pozycji Schafera). Ale arcydzieło ma to do siebie, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. A tu gameplay kuleje – napierdzielanie gitarą jest takie sobie, misje poboczne są na jedno kopyto, RTS z czasem męczy (za dużo go), ba – nawet misje główne w założeniu się powtarzają, co już jest strasznie słabe. Dla fanów zbieractwa mnóstwo różnych dupereli – kilka różnych (ze 200 w sumie). Zgarnąłem wszystkie oczywiście! Generyczny gameplay, ale w jakiej innej grze spotkasz śp. Lemmiego, Osbourne’a i innych bogów metalu? No właśnie. 7/10
GoldeEye 007 na Nintendo 64 to kult. Truizm. Mnie jednak tytuł ominął wszak konsolki nie miałem, a użyć emulatorka się nie ośmieliłem (bleee). Z pomocą przyszedł remake „007 GoldenEye: Reloaded”, w którym poczułem się jak w staroszkolnym shooterze. Dla dzisiejszej gawiedzi może to być dziwny tytuł – do bólu liniowy, z wrogami pojawiającymi się zawsze w tych samych miejscach w danej sekundzie, znikającymi (!) ciałami kilka sekund po zaliczeniu gleby. Ale tak – chłopaki po prostu chcieli dobrze oddać ducha staroszkolnego killera. Owszem zadbano o noobów, więc mamy 3 poziomy trudności (dla noobów, dla noobów i 007, od którego polecam zacząć). Zdrowie co prawda się regeneruje, ale wrogowie potrafią dać łupnia, a i jak w oryginale pojawiają się wtedy dodatkowe zadania poboczne, których wypełnienie w całości pozwoli zaliczyć misję na perfect. Prawdziwa zabawa jednak zaczyna się w trybie 007 Classic, gdzie mamy tylko 1 pasek zdrowia (żadnych apteczek nie ma), a ratować się możemy tylko kamizelkami, których jest zwykle 3 na misję (w jednej znalazłem 5), pochowanych niczym bachory przed księdzem na plebanii. Wtedy dosłownie musimy grać jak najbardziej stealth (jeśli poziom to przewiduje) i nauczyć się poziomu na pamięć. Aha, są jeszcze trofea, gdzie na najwyższym poziomie trudności musimy przejść całą misję w bardzo ściśle określonym czasie. Szczerze mówić nie pamiętam kiedy się tak świetnie bawiłem w shooterze – żadnej chujowatej regeneracji zdrowia, tylko łykanie kamizelek i umiejętne stawianie każdego kroku. Polecam wszystkich fanom klasyki mających dość debilizmów, że przyjmuje się strzał z rpg na ryło, czekasz 5 sekund za murkiem, ekran z czerwonego staje się biały i lecisz dalej. Brakowało mi takiej starej szkoły. Niezła odtrutka. *7/10*
Rezydencja Zuła 6 Rezydencja chujozy? Sam nie wiem. Nie wiem co sądzić o tej pozycji. Z jednej strony to rozgrywka na 30 godzin (4 scenariusze), miejscami naprawdę nieźle dopakowana akcją, z intrygującymi momentami, z drugiej – już chyba nawet Capcom nie wiedział, jaką częścią szczuć gracza, więc mamy do wyboru do koloru. Horroru tu już dawno nie ma, Capcom postawił na kino akcji, ale spóźnili się trochę, bo w 2012 roku mamy do czynienia z wyjątkowo topornym shooterem. Mamy już Uncharted, Gears of War – gdzie do chuja z grą, gdzie postać rusza się jak wóz z węglem, niczym z poprzedniej generacji. RE4 był nowatorski, blisko dekadę później Capcom tworzy podobną grę, która nowatorska nie jest, za to do bólu wtórna i odtwórcza. W dodatku mamy najgorszy holly-shit rodem z kina Michaela Baya. Bohaterowie są tu nieśmiertelni – spadają z kilkudziesięciu metrów, odnoszą śmiertelne rany, ba – nawet bez zadrapania przeżywają katastrofę samolotu pasażerskiego, który rozdupcza się w centrum miasta. W Smoleńsku to Leon pewnie by wyszedł z wraku, otrzepał szczątki pijanego generała i poszedłby na zimnego Lecha. Gdy wrogów kupa i Herkules dupa, więc dali postaciom kopa z półobrotu (Chuck Norris lubi to!!). W pewnym momencie przedzierałem się przed siebie i kopałem zgniłki zamiast do nich strzelać. Ew, szybki strzał, po czym kopniak. QTE beznadziejne w juch. Gra – sam nie wiem. Serio. Potrafię zrozumieć zarówno oceny wysokie jak i niskie. Ambiwalentna pozycja. Stąd i ocenę wypośrodkuje, kij z tym. 5/10
Transseksualiści: Upadek Cybertronu Kontynuacja War of Cybetron. Wszystko to, co fani Generacji Pierwszej kochają. Jest zdradziecki Starscream, który napierdala swoich kumpli, jest szalony Megatron mordujący i wrogów, i przyjaciół, jest jego oddany i wierny mu Soundwave (ze swoim skrzeczącym ptaszorem Laserbeakiem ofkoz), szlachetny Prime, wielgachny niczym Karoluś Wojtyła ze Świebodzina gigant Metroplex, mój ulubiony Jazz. Jest doktor Mengele, czyli Shockwave, są kochane Dinusie z szalonym i bezwzględnym Grimlockiem, mamy też niesamowitego Britticusa złożonego z pięciu kutasiarzy, który hurtem przerabia Autoboty na złom. A wszystko w akompaniamencie dobrego strzelania, znakomitej muzyki i mnóstwa nawiązań do kultowej perełki ‘Transformers: the Movie”, zarówno w scenach jak i dialogach („Coronation Starscream? This is bad comedy!”) Taki noob jak ja, zakochany w robotach, bawił się świetnie. Dwa razy skończyłem. Świetna gra, choć bądźmy szczerzy, raczej wyłącznie dla robo-freaków. Dla reszty to pewnie będzie zwykła strzelanka. 7/10
Dariuszdariusz
Guile
Xenoblade Chronicles Definitive Edition Gra, w której czysto teoretycznie wszystko powinno być super, ale niestety nie wszystko zagrało jak należy. Nigdy w oryginał nie grałem, ale z twórczością Monolithsoftu jestem zaznajomiony od dość dawna, więc w zasadzie wiedziałem, dostanę porządną produkcję. Fabularnie jest naprawdę pierwsza klasa, gameplay również od początku dość przyjemny. Niby zaimplementowany auto-attack, ale trzeba było nieco pomyśleć czasem, bo idąc na pałę nietrudno zginąć. Jednak gra ma swoje bolączki, które w ostatnich godzinach, które z nią spędziłem, bardzo się uwydatniły. Sub questy na początku wydają się ok, ale jest ich tak ogromna ilość, że wręcz przytłaczają. W dodatku wiele z nich polega na chodzeniu z punktu A do B, co przy dość rozległych mapach jest szalenie męczące. Same mapy są naprawdę piękne i nieraz potrafią dech w piersi zapierać, ale chodzenie po nich pierdyliard razy jest mało przyjemne, a wystarczyło dać jakiegoś mounta, który ów przechadzki by przyspieszył. Wiele przedmiotów można zdobyć tylko przez grind, którym rządzi RNG, ze zbierajkami to samo. Gra w pod koniec wymaga mocnego manewrowania po skillach i ekwipunku, aby poradzić sobie z najpotężniejszymi bossami, ale przez to, że cała reszta gry była względnie prosta, więc można było wszystko ustawiać na pałę. Ogółem gra naprawdę bardzo dobra i warto jej dać szansę, ale należy mieć na uwadze, że jest w wielu aspektach przekombinowana i cierpi na typowe jRPG-owe bolączki przez co pod koniec mocno irytuje. Dodatek przejdę, gdy trochę odpocznę od tej produkcji. 8/10




Sinking City (Switch) Na starcie postawię sprawę jasno – to nie jest gra dla ludzi, którzy nie są zaznajomieni z twórczością Howarda. Liczba odniesień do jego książek jest ogromna. Spora część zabawy to wyszukiwanie i kojarzenie tych smaczków. Od strony technicznej tytuł niczym nie zaskoczy, wręcz może wywołać znużenie. Rozwiązujemy sprawę za sprawą, odwiedzamy archiwa, żeby odszukać podejrzanych lub świadków. Penetrujemy miasto, żeby odnaleźć nowych zleceniodawców. Markery na mapie stawiamy sami w oparciu o dedukcję i kojarzenie poszlak. Nikt nie prowadzi nas za rączkę, co w dzisiejszych czasach jest godne podziwu. Wątek główny wciąga i zaskakuje paroma ciekawymi zwrotami. Od strony dialogów i aktorstwa też jest naprawdę dobrze. Elementy śledztwa przypominają to co zrobił Chmielarz w Zaginięciu Ethana (układamy w kolejności sekwencje zdarzeń i dochodzimy do tego co się naprawdę wydarzyło). Muzyka oszczędna i nienachalna, a graficznie otrzymujemy poziom z poprzedniej generacji. Twórcy wrzucili prosty system rozwoju postaci i craftingu. Walka z potworami to najsłabszy element, bo tych jest w chuj, a amunicji mało i ciągle trzeba latać po kontenerach i zbierać części. Fanom HP i gier detektywistycznych mogę polecić. Ocena końcowa: 7/10
Luigi’s Mansion 3 – 15h, ranga B na koniec, większość poziomów po 3 gemy zebrane, późniejsze 4-5. Świetna gra zdecydowanie warta swojej ceny. Piękne miejscówki, szczegółowe, każde piętro inne, masa bossów (co prawda niektórzy irytujący bo nie wiadomo co z nimi zrobić, ale jak już wiesz to leci), dużo sekretów, na pewno będziesz zadowolony ile jest tu zawartości. Bezproblemowo wystawiam 9/10 i ODKURZACZE W DŁOŃ.

ndl
Parasite Eve II – Aya Brea wraca, krótkie włosy, silne zgrabne nogi i spluwa w kaburze, a no i pasożyty naokoło. Jak duży skok odwalono w porównaniu do jedynki w gameplayu, z ciekawego action jrpga z craftingiem z lekkim zakrętem w stronę survivalu, gierka poszła w full surwiwal resident evil wannabe (a trójka znowu poleci już w inny gatunek), tak mocno że na początku przez pierwszą godzinkę czułem się nawet podczas gry nieswojo. Zamiast klimatycznego, bożonarodzeniowego Nowego Jorku, tym razem zadupie na pustyni, chociaż miasteczko na pustyni bardzo fajne, gorzej z laboratorium i juch wie co to było, bez pięknych widoczków, niestety gierka pod względem miejscówek szczególnie w drugiej połowie gry trochę leży, za dużo kombinatoryki i prób bycia jak król Residen Evil. Mimo wszystko, zagadki były wyborne, szczególnie te do 100%, opcjonalne, nad którymi się trochę nagłowiłem. Graficznie to majstersztyk i jedna z najlepiej wyglądających gierek obok Dino Crisis 2 i czegoś tam jeszcze . Muzyka dalej daje radę, chociaż już bez Yoko, tak naprawdę nie dziwię się że ludzie mieli ostry meltdown przy dwójce, zeszła z tego klimatycznego kolorytu jedynki, idąc swoją kosmiczną drogą ostro sponiewierając powieść do której zgrabnie nawiązywała przecież jedyneczka stając się trochę generycznym resem z blondi w roli głównej i pasożytami. Potwory takie sobie, jedynka miała ciekawszy bestiariusz, fabularnie to japońskie dziwactwa, bossowie na plus, chociaż ten jeden wielki na balkonie to. Gierka idąc w założenia surwiwali jest stosunkowo krótka, udało mi się wbić true ending (ja pindole ale namieszali z wytycznymi żeby to zrobić) i skończyć w niecałe 6 h, ale widać stosunkowe replayability jak to w resach wannabe i możliwość spidranów, dodatkowo odblokowało się kilka fajnych trybów jak Hunter Mode. Zabrakło również głównego charakterystycznego złego, w jedynce była EVE i aż się prosiło o podobne rozwiązanie z zacieśniającym się stosunkiem między antagonistą i protagiem… niestety tego tutaj brak. Aaaaa Brea w dwójce już nie należy do oddziału policji, została agentką MIST, tajnej organizacji skupiającej się na walce z takimi anomaliami pasożytniczymi. Za grę odpowiadał gość od scenariusza pierwszego resa, czyli Kenichi Iwao, więc pójście w deseń residentów z samego wyjścia już był przesądzony jak widać. Na drugi plan schodzą również w tej części moce Brei, są jakby wrzucone po to żeby nikt nie sapał. Mimo wszystko bawiłem się dobrze, sztos – 7,5/10. PSX
Yakuza Kiwami – Jako, że jedynkę miałem okazję ograć na PS2, kiedy jeszcze mówiono na te gierki “GTA bez samochodów” to postanowiłem że jedną dżakuzi i to właśnie tę pierwszą zrimejkowaną polecę na 100%… i na chuj mi to było, karaoke, madżong, łażenie z Haruką za rączkę przez kilometr żeby wbić jebany dzbanek. Pierwsza część jest bez fajerwerków, Kiwami wrzuca nowe mechaniki, fabularnie to upadek naszego ziomka za którego Kiryu poszedł do paki, braterska walka na końcu jak najbardziej na plus, co ciekawe – na PS2 walka na dachu wieżowca z jednym takim była o wiele trudniejsza, pamiętam że płakałem przy niej za młodu, w Kiwami jest o wiele łatwiej. Wkurzający i latający na około Majima potrafi zapewne zniechęcić ludzi do gierki… ale tak już jest trzeba się z tym pogodzić. Start serii i historii Kiryu oraz Haruki jak najbardziej dla mnie w porządku, w szczególności kiedy spojrzy się w przyszłość i jak to się rozegra. Do platynki trzeba było wyjebać wszystkie rzeczy poboczne, przejść jeszcze raz grę na legend (9 misja ja pierdole) i pokonać najtrudniejszego opcjonalnego bossa Anona oraz ograć wszystkie challenge po pierwszym przejściu, było czasami hardkorowo, ale najgorsze to te jebane madżongi, karaoke z poziomem dla psychopatów i uzbieranie 100 broni, płakałem. Mimo wszystko platka równomiernie wynagrodziła starania i prawie 100h nie poszło na marne. 8/10 PS4
Metroid Fusion – Samus… jaka ty piękna jesteś w tym kombinezonie na GBA SP to nie mam pytań . Ostatnia fabularnie, z nowym pasożytem na pokładzie, brakiem Adama w sieci… i przekozackim feelingiem metroidów 2D, zastanawiam się teraz po co ten Prime 4, kiedy 2D odsłony można klepać na spokoju haha. Muzyka niszczy skalę, akcje pokroju wjazdu do laboratorium i odkryciu prawdy oraz typowy time rush w końcówce to coś wspaniałego, i te sprajty no nie mam pytań jak ta gierka się prezentuje, pokój z chargem to odwiedzałem nie po to aby naładować amunicję i życie, a żeby obejrzeć ten ekranik z różowym napisem, no coś wspaniałego. Jak końcówka w ogóle w tym wypadku serii? Jest rukwa zajebiście, ale ja mam słabość do metroidów 2D po Super ultra Metroidzie na Snesie, łykam to jak poimany. Oczywiście żeby wbić ending z innym zdjęciem Samus, które btw jest gorsze od tego które wbiłem trzeba walnąć spidrana poniżej 2h z 100%. U mnie było to niecałe 6h i 100%, świetnie rozwiązane shinesparki, czasami lekko pogłówkowałem gdzie się tym wbić, mechanika musi być opanowana wybornie i to jest w Metroidach piękne, jeżeli chce się lecieć w 100%, bo fabularnie to niestety nie ogarnie się tych mechanik.. i tyle. Sztos nad Sztosy. 9/10
Nanobreaker – slashery to jeden z najzajebistszych gatunków konsolowych i tyle, a Nanobreaker to co ciekawe slasher bez podziału na standardowe misje i oceny, a z półotwartym światem. Wymagający, w szczególności z nawet sporym marginesem wejścia, ale po 30 – 40 minutach ogarniecie co i jak i odpali się dobroć klasycznych slasherów z generacji 6, bez udziwnień, combosy w postaci chipów, dodatkowa moc power upów i hektolitry krwi oraz rozczłonkowanych stworów, które były kiedyś ludźmi. Jake bowiem wlatuje jako nanomaszynożołnierzagent (btw. Konami i nanotechnologie haha) na wyspę gdzie eksperymenty wymknęły się spod kontroli i musi zrobić mały porządek, chroniąc przy tym jedyną panienkę inżynier magister która wie jak to załagodzić. Wybiłem w pizdu przeciwników, statystyki mówiły coś o 2k ponad, HP-eków jest mało, ale można kapki życia farmić z grindu na falach mobków. Do tego kilka fajnie rozwiązanych sekwencji platformowych, czasówek i zręcznościowych momentów. BTW. Gierka oczywiście mocno przypomina w kilku momentach późniejszą produkcje sponsorowaną przez Konami – MGR. Spodziewałem się solidnego slashera w starym stylu i takiego dostałem, PS: gierka od ekipy IGI, zresztą na silniku Lament of Innocence. Mastering poszedł z dwoma przejściami i odblokowaniem postaci oraz rozimaniem Splattermode, czyli czasówek w stylu arkejd na niszczenie motłochu. PS2 8/10
Live a Live – jeżeli gierki musiały przeżyć kilka generacji dla dobrej narracji, ciekawego świata, intymnych relacji, manifestacji egzystencjalnych problemów i dramaturgii to… ktoś gdzieś się po drodze musiał pogubić, że tak twierdzi. Debiut Takashiego Tokity, tego od Chrono Triggera i np. Parasite Eve jako jego pierwszy ważniejszy projekt nad którym trzymał wodze wyszedł wybornie, ale mało tego, to również pierwsza gra w której swoje łapska wcisnęła Yoko Shimomura, zaraz po dołączeniu do Square i… to co odwaliła z ostkiem do 16 bitowej gierki w swoim debiucie to już jest kosmos, aż zacząłem szukać całego ostka po japońskich amazonach. Potężny majstersztyk dźwiękowy, i te motywy w finałowych walkach, no coś pięknego. A czym jest Live a Live? To 8 różnych chapterów, z różną stylistyką (do każdego z nich zatrudniono w kwestii stylistycznej innego popularnego w tamtych latach mangakę), różnym podejściem do eksploracji, różnymi bohaterami i historią, tak naprawdę jedno je wstępnie łączy – sama walka, która przypomina taktyczne jrpgi, mamy szachownice i jedziemy z tematem, bardzo ważne przy tym jest pozycjonowanie, nie ma czegoś takiego jak mana, a każdy skill jest odblokowywany w większości przez levelowanie automatycznie. Gra do samej końcówki jest dosyć prosta, mamy świetne rozwiązania, różne, świeże w każdym z aktów, raz będą random encountery, raz nie, raz w ogóle nie będziemy nawet poruszać się po lokacjach (akt z gościem co chce być najsilniejszy na świecie np.) a raz będzie troche zwiedzania. Mimo wszystko chaptery są krótkie, ale treściwe i mocne w feeling, po prostu wchłaniałem je jak pojebion, w szczególności rozdział z Sundownem na dzikim zachodzie, gdzie np. musimy obronić miasteczko i porozkładać pułapki/przerażonych mieszkańców aż dzwon uderzy w miasteczku 6 razy, od naszego rozłożenia będzie zależał wynik potyczki, niczym w strategii. Raz będą to typowe jrpgi/taktyki, aby np. w rozdziale fightera, wybierać tylko karty najlepszych zawodników i zaraz wlatywać w walkę z nimi, tam liczy się np. kolejność wybierania przeciwników, bowiem po każdej wygranej uczymy się czegoś nowego, więc źle wybrany przeciwnik na starcie i liżemy glebę. Naprawdę pomysłów tutaj jest ocean, narracja jest dorosła, mocna, wybitnie skonstruowana, łącząca się świetnie w rozdziałach dodatkowych – końcówce. Tutaj to się świetnie wszystko ostatecznie spina. Jedyne jednak do czego można się przyczepić to poziom trudności, i pójście po łebkach w samym rozwoju postaci na rzecz narracji i fabuły, co może też być w sumie dla kogoś plusem. Nie spodziewałem się tak świetnej gry, żałuję że nie dostała jeszcze oficjalnego tłumaczenia i mam nadzieję że to się zmieni (no witam panie Switch). Moje ulubione rozdziały: western i historia Sundowna, Ninja i typowa stealth kampania, zapaśnika który chciał zostać najlepszy na świecie, Akiry z mecha robotem i religijną sektą oraz chińskiego mistrza sztuk walki, który trenuje i wybiera swojego następcę, jak sami widzicie, to co Tokita robi z Live a Live to zabawa mechanikami, stylistyką , formą, która świetnie narzuca tempo narracji, fabularnie dodając kolorytu, no jestem po prostu w szoku jak ciekawy to był szpil, chociaż z mechaniką nie powinno się aż tak kombinować, gracz lubi jednak kiedy czuje się po kilku godzinach swojo w danym uniwersum gierek, a czasami ma się wrażenie jakby była jako dodatek, bo jakoś trzeba było to rozwiązać. Wbite wszystkie endingi, do true endingu trochę trzeba było pokombinować, zebrać najlepsze części jednej zbroi i przyfarmić, mimo wszystko było warto, bo napisy końcowe mnie zgniotły. Ode mnie mocarne 9/10. MINI SNES
Komentarze